Dzień drugi: Esna – Uulu

Prognoza pogody kolejny raz nie dała rady. Zamiast deszczu, jak przewidywała, tuż przed szóstą obudziły mnie ptaki. Po szybkim prysznicu śniadanie mistrzów, czyli nieodłączny w takich okolicznościach makaron, tym razem z sosem neapolitańskim i kawą rozpuszczalną. Nie udało się jednak ruszyć od razu z powodu rosy. Wysuszenie namiotu przed spakowaniem zabrało ponad godzinę. Ruszyłem o 9-tej, by po niespełna 20 km zrobić w Paide przerwę na uzupełnienie zapasów, głównie wody i daktyli.

Dzisiejszy odcinek odbieram jako zdecydowanie łatwiejszy, mimo iż tyłek boli znacznie bardziej niż wczoraj. Podstawowa różnica to fakt, że wczoraj startując od wybrzeża cały czas się wspinałem, łagodnie ale nieustannie. Nie była to wcale jakaś imponująca wspinaczka, w najwyższym punkcie osiągnąłem 80 m n.p.m. Dziś od Paide to jednak zjazd do wybrzeża z powolną ale nieprzerwaną utratą wysokości. Ustąpił też rwący ból mięśnia lewej łydki, który nie odstępował mnie od Krakowa, a dziś po przebudzeniu po prostu go nie było. Reszta warunków podobna: silny wiatr w oczy, który obarczam odpowiedzialnością za utratę sił – bo przecież nie sadło i brak formy 😉

Strogonov (?!)
Strogonov (?!)

Tuż po lunchu, na który zjadłem strogonova (to jedyna nazwa na tablicy dań jaką zdołałem zrozumieć, ale nie łudźcie się, nie było to danie, które podejrzewamy, nawet nie było odrobinę podobne) ruszyłem w deszczu, który towarzyszył mi blisko godzinę. Wraz z deszczem skończył się asfalt i przyszło mi jechać bitą drogą przez liściasty las, bardzo urokliwą i o dziwo – wygodną. Kończyła się ona mostem, a raczej linową kładką, jakby wprost z małpiego gaju. Chwiała się niemiłosiernie, ale postanowiłem, niczym Indiana Jones, z odwagą graniczącą z brawurą wjechać na niego i przedostać na drugą stronę, a to nie bagatela – pond 60 metrów zawieszonych na oko kilka ponad nurtem rzeki. Jeśli wierzyć tabliczce to wybudowano go w 1975 r., ale podejrzewam, że już wtedy zrobiono go z drewna rozbiórkowego, bo wszystko trzeszczało niemiłosiernie pod stopami.

Po tym desperackim akcie odwagi zostało mi już tylko 30 km do Pärnu, ale by urozmaicić mi podróż deszcz ponownie zaczął lać. Z tego powodu, dojeżdżając do Uulu, gdzie upatrzyłem sobie na mapie kemping i planowałem rozbić namiot, postanowiłem jednak spać pod dachem i na widok znaku „łóżka do wynajęcia” szybko odbiłem od głównej drogi i trafiłem do lasu z kilkoma domkami letniskowymi. Po krótkiej rozmowie z pracującymi w niedokończonej jeszcze daczy robotnikami dowiedziałem się, że nie jestem nawet blisko tego gospodarstwa agroturystycznego. Kolejna jednak minuta rozmowy przyniosła niespodziewany obrót sprawy: dostałem propozycję zatrzymania się u nich, w tym budowanym właśnie domu, z której to propozycji chętnie skorzystałem.
Suche ciuchy, aspiryna i baaardzo słodka herbata przywróciły mnie do życia w pół godziny. W tym czasie gospodarze dokończyli silikonować saunę i usiedliśmy do rozmowy. Rozmawialiśmy głównie po angielsku, na szczęście nie byli językowymi purystami i nie przykładali wagi do mojej nieznajomości tego języka. Poza tym z każdym kolejnym piwem szło nam coraz lepiej. W awaryjnych sytuacjach idealnie pomagał nam rosyjski, od którego solidarnie jednak stroniliśmy jak długo się dało.

W środku Ivo, po prawej Peter
W środku Ivo, po prawej Peter

Okazało się, że Ivo (który kazał na siebie mówić Adam) jest właścicielem tego przybytku mieszkającym na stałe w Tallinnie i budującym tę daczę do wynajmowania letnikom. Drugi to Peeter, absolwent filozofii z Tartu, który uprawia dwa zawody: aktora i budowlańca. Dzięki nim dowiedziałem się, że Estończycy to zaledwie milionowy naród, wśród nich ok. 300 tys. osób jest pochodzenia rosyjskiego, w większości w pełni już zasymilowanych i nie tęskniących ponoć za mateczką Rosją. Pierwszą godzinę z niecierpliwością śledziliśmy los samolotu pasażerskiego, który z powodu awarii podwozia krążył nad morzem w okolicach Tallinna zrzucając paliwo przed awaryjnym lądowaniem. Wszystko skończyło się szczęśliwie, szybko wróciliśmy więc do rozmowy, której przebiegu raczej tu nie zdradzę; mogę co najwyżej szepnąć, że ich uczucia do włodarzy Rosji bardzo są zbliżone do naszych.

Przejdźmy teraz do informacji praktyczniejszych. Dziś zakończyłem jazdę Estońskim Szlakiem Rowerowym nr 2. Przez blisko 240 km prowadzi on asfaltem (z wyjątkiem 8 km wspomnianej wcześniej drogi bitej). Jest doskonale oznakowany na całej swojej długości i wyjątkowo mało uczęszczany. Jedynie odcinek biegnący krajową drogą nr 5 był trochę uciążliwy z powodu zbyt wąskiego pobocza i większego ruchu TIR-ów. Jeśli ktoś planuje będąc w Tallinie trzydniowy wypad rowerowy, to ta trasa będzie idealna, po dojechaniu do Pärnu można wzdłuż wybrzeża wrócić do Tallinna w 1 dzień europejską 10-tką. Tyle relacji z drugiego dnia, jutro ciąg dalszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.