Dzień czwarty: Salacgrīva – Sigulda

Spaliście kiedyś na weselu? Nie o przedstawienie Wyspiańskiego pytam, tylko o imprezę po ślubie. Otóż ja spałem ostatniej nocy. A to było tak…

Kiedy wczoraj już wszystko zjadłem, wszystko sobie umyłem i pożegnałem się z Wami, na kempingu pojawiła się jeszcze trójka kolarzy. Zagadnąłem ich o smar do łańcucha, dzięki czemu już wiedziałem, że to Niemcy. Od słowa do słowa okazało się, że spotkali się przypadkowo na trasie i od lipca jadą wzdłuż wybrzeża Bałtyku, poczynając od Rostocku, a w planach mając jeszcze objazd estońskich wysp i finisz w Tallinie. Byli rozmowni, wiec wyciągnąłem też trochę informacji o trasie do Rygi. Chłopaki dobrali się chyba wg klucza geograficznego, bo pierwszy był z Drezna, drugi z Hamburga a trzeci z Berlina. Nawet przez chwilę chciałem napisać, że sympatyczni, ale nie… Przecież to w końcu Niemcy.

Tak gdzieś około 22-ej nagle na kempingu zjawiła się para młodych w strojach weselnych z tuzinem weselników. Sama młódź, więc zgaduję, że to ta część przyjęcia przeznaczona nie dla zgredów. Albo może taki przedweselny wstępniak, bo przecież śluby w soboty… Nie wiem, mniejsza z tym. W każdym razie zaczęli imprezę na całego.

Jak tak można? Kto to widział, żeby na kempingu pełnym zmęczonych i spragnionych snu wędrowców wieszać lampiony, wtaczać ogromną kegę piwa i ustawiać ją obok skrzynki wódki, puszczać z rzutnika teledyski na koronach drzew i… i mnie nie zaprosić?!!!

Obraziłem się przeto śmiertelnie i przed północą już byłem w śpiworze.
Za to rano… pobudka przed szóstą, jak zwykle makaron, pakowanie i wyjazd przed ósmą. Trochę mnie korciło, żeby skacowanym weselnikom potłuc się garami, ale się powstrzymałem, ze względu na Niemców.
Rozmowa o trasie do Rygi z dnia poprzedniego utwierdziła mnie w przekonaniu, żeby jednak oderwać się od wybrzeża wjechać w Łotwę przynajmniej na kilkanaście kilometrów na wschód, a nuż coś zobaczę. No to zobaczyłem.

Zaraz za miastem dołączyłem do europejskiego szlaku rowerowego nr 7, który okazał się być wyboistą bitą drogą, o dziwo na mapie oznaczoną jako droga regionalna. Ciężko mi się kręciło, za to Łotysze pomykali swoimi Ładami jak szaleni. Jedna taka Łada z przyspawanym na przedzie ciężkim stalowym ceownikiem pomalowanym na fluo-zielony kolor, a pełniącym rolę zderzaka, trochę mnie nawet przestraszyła. Kiedy już wpadałem w depresję widok, który ujrzałem, wyciągnął mnie z niej i rozbawił do łez. Oto na tej byle jakiej piaszczysto-żwirowej drodze ktoś postawił ograniczenie prędkości do 70 km/h, bo należało się spodziewać 6% spadku terenu! Na 40 m n.p.m. Poczułem się przez chwilę jak Jeremy na planie kolejnego odcinka Top Gear.

Kiedy po kilku kilometrach pojawił się asfalt mojej radości nie było… jednak było. Asfalt się skończył po 150 m. Po drugim takim numerze zrozumiałem o co chodzi: oni tu na tych lokalnych drogach kładą asfalt tylko z okazji mostu albo większego skrzyżowania. Ale bajer, a jaka oszczędność!
Kiedy z powodu piachu wszystkie wody mi już prawie odeszły nagle zobaczyłem widok naprawdę zapierający dech. Zawsze z obrzydzeniem czytałem rozwlekłe opisy przyrody Kraszewskiego, więc nie będę się teraz silił na nieudolne naśladownictwo – po prostu zerknijcie na zdjęcie tego zakola rzeki.

Rozkoszowanie się widokami przerwał mi ulewny deszcz. Właściwie to przez cały dzień spotykała mnie już pogoda każdej maści. Nie było chyba tylko śniegu. Deszcz, że nie widać drogi, słońce parzące skórę, kapuśniaczek i burza z piorunami. Swoją drogą, bycie tutaj prognostykiem pogody to musi być fucha! Siedzisz sobie i rzucasz kostką: deszcz. Rzucasz znowu: słońce. Sprawdzi się? A kogo to obchodzi? Tu nigdy prognozy się nie sprawdzają. Sorry, taki klimat…

OK, wyjedźmy z tego piachu, bo się skończył po 40 km i zmienił w dziurawy asfalt. Ale dość narzekań, dojeżdżałem do Limbaži, a tam w planach zakupy i kawa. Szybki rajd przez sklep za wodą i drożdżówką (zapytałem o nadzienie, ale zupełnie niepotrzebnie, bo i tak nie zrozumiałem odpowiedzi). Okazało się, że była z cynamonem 🙁

Za to polowanie na kawę… kafelnica w „centrum” była zamknięta. Nie że jeszcze, tylko opustoszała. Okazało się, że w mieście jest jeszcze jedna. Podarłem tam, ale też odbiłem się od drzwi. Ale, jak przerwa to przerwa, trza ciuchy wysuszyć i chociaż batona przegryźć. Powoli gryzłem, przez co dotrwałem do otwarcia. Nie było niestety cappuccino, ale dostałem latte z ekspresu, z cudownym kopczykiem… cynamonu na piance.

Kolejny intensywny opad wykorzystałem do zaplanowania noclegu i padło na park narodowy doliny rzeki Gaujas. Tu jest pięknie. Nie będę się rozwodził jakim piachem tu dojechałem, jak trafiłem do Krimuldas, jakimi wąskimi ścieżkami zjeżdżałem stamtąd trzymając oba hamulce zaciśnięte. Ale za to maleńkie pole biwakowe tuż nad brzegiem rzeki, choć trudne do znalezienia, to jednak cudo.

Tylko jedno ale… w trakcie gdy kończę tę relację, tak gdzieś po 20-tej, zaczęła za rzeką grać bardzo głośno muzyka. Czyżby na weselu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.