Po półtoragodzinnej jeździe autobusem dotarłem do miasteczka Fisterra leżącego na półwyspie Finisterre – koniec Ziemi. Potem 2,5 kilometrowy spacer na „przylądek”, który tak naprawdę przylądkiem nie jest (ale może lepiej mieszkańcom tego nie mówić, niech żyją w błogiej nieświadomości).
Droga początkowo wiodła przez port, obok maleńkiego zamku, a wreszcie zaczęła wspinać się coraz wyżej skrajem szosy, gdzieniegdzie granicząc z wysokim urwiskiem. Wspinaczka wcale nie męcząca trwała prawie do samej latarni morskiej. A tam oczywiście tłumy turystów, wielu przyjechało autokarami i samochodami, ale wielu też przyszło na nogach albo przyjechało na rowerze.
Jest coś przejmującego, zarówno w widoku znaku końca szlaku na którym wypisano odległość do celu 0,00 km, jak i w widoku oceanu.
Trafiła się też niespodzianka: kolejne spotkanie z niezłomną trójką z Katowic, która także o jeden dzień opóźniła swoją wizytę w Fisterra. Była więc wreszcie okazja do wspólnego pamiątkowego zdjęcia. Potem portowy obiad: zupa rybna, ryby z grilla i oczywiście wino.
Po powrocie do Santiago trzeba było zacząć przygotowania do jutrzejszego wyjazdu, a że rower do pociągu trzeba spakować, okazuje się że nie na darmo wiozę ze sobą torbę na rower.