Jak przetrwać Wisłę 1200: poradnik amatora cz. 1

Według naukowców z Zachodnioaustralijskiego Centrum Zdrowia i Starzenia powodem mojego ponownego zapisania się na ultramaraton Wisła 1200 najpewniej jest podwyższony poziom hormonu luteinizującego (LH), który może stać za pogorszeniem pamięci u starszych mężczyzn. Wystarczyło zaledwie 5 miesięcy, abym zapomniał wszystkie przekleństwa, którymi rzucałem podczas tygodniowych zmagań oraz obietnicę, że jadę Wisłę pierwszy i ostatni raz. Bo z jakiego innego powodu mógłbym dać się ponownie nabrać na te same chwyty marketingowe organizatora?

Pierwsza edycja Wisły przypadła na lipiec 2018 roku, momentami za ciepły, a momentami za bardzo wilgotny. Kto nie jechał ultramarotonu ten nie wie, że na taki wyjazd trzeba się bardzo skrupulatnie przygotować, dobrać z rozmysłem rower i ekwipunek 😉
Dlatego zdecydowałem się na jazdę moją wysłużoną Meridą obwieszoną sakwami i torbami, w których planowałem wieźć wszystko co niezbędne: namiot 2 osobowy, śpiwór, dmuchany materac, kuchnię gazową, ekspres do kawy, menażki, buty na zmianę, 3 komplety rowerowych strojów + 2 koszulki „na wszelki wypadek”, długie spodnie na wypadek mrozu, kościółkowe ubrania do wyjścia „na miasto”, zestaw kosmetyków, 2 powerbanki, 2 paczki baterii, wszystkie możliwe przejściówki USB, komplet części zamiennych etc. Te dodatkowe 20 kg do targania to przecież niewielka cena za bycie przygotowanym na każdą ewentualność. Kiedy na starcie w schronisku pod Baranią Górą zobaczyłem innych uczestników jadących prawie pustymi „trzepakami” pomyślałem z dumą, że jestem jedynym, który tak poważnie podszedł do tematu i przygotował się na wszystko, ze śnieżycą i wojną włącznie. 🙂

Pierwszą przewagę zdobyłem już na stromych zjazdach do Wisły, kiedy w tłumie nie było odważnych chcących stanąć na drodze takiemu pociągowi towarowemu. Może było mi odrobinę trudniej hamować przed co ostrzejszymi zakrętami, może i rozgrzałem hamulcem do czerwoności rafkę, aż wystrzeliła w kole dętka, ale ewidentnie rzondziłem na szosie. To nic, że kiedy wymieniałem dętkę wszyscy uczestnicy odjechali mi na kilka kilometrów – co by to była za rywalizacja, gdybym ich zdystansował już pierwszego dnia. Niech mają fory.

Pierwsze poważne wyzwanie na trasie było wynikiem niedostatecznej wiedzy botanicznej u organizatora. Założył on, że ledwie wystająca nad grunt trawka na wałach przeciwpowodziowych Jeziora Goczałkowickiego, którą oglądał w kwietniu, będzie wyglądała identycznie w lipcu. Otóż, była ciut wyższa (ciut to dokładnie 150 cm). I tu mój bolid mógł wreszcie wykazać się swoimi atutami. Kiedy inni na swoich szczuplutkich rowerkach pozostawiali w trawie ledwie widoczny ślad, ja wycinałem w niej – niczym kombajn – metrowy pas, po którym tym kilku maruderom, których udało mi się w międzyczasie wyprzedzić, mogło komfortowo przejechać. Nic nie poradzę, taki już ze mnie altruista.

Podejście po Góry Pieprzowe, połączone z targaniem mocno dociążonego roweru, dało mi spore pojęcie o trudach Syzyfa. Liczba i jakość epitetów słanych pod adresem organizatora momentami zadziwiała: nie wiedziałem, że znam aż tyle wyrafinowanych przekleństw, choć – jak się później okazało – nieraz miałem szansę na ich powtarzanie.

Kolejne dni zmieniły moje zapatrywania w kwestii ekwipunku. Uznałem, że nie należy się już raczej spodziewać mrozu ani wojny, a noclegów będę raczej wyglądał pod dachem. Dlatego we Włocławku upchałem do kartonu 6 kilo namiotu i innego stafu i wysłałem do domu kurierem. Okupiłem to co prawda dodatkowymi kolejnymi 20 kilometrami niepotrzebnej jazdy, bo to i firma kurierska nie po drodze, a potem kartą płacić się nie dało (a do bankomatu prawie 7 km), ale się opłaciło. Niewiele później organizator po raz kolejny zaskarbił sobie moją życzliwość puszczając nas przez lasy w piachu tak głębokim, że rozważałem marsz w klapkach na nogach.

Noclegi

Na bazie tych wszystkich doświadczeń postanowiłem podzielić się radami amatora, który na własnej skórze odczuł skutki swoich błędów.

Najbardziej strategiczną decyzją warunkującą sposób przygotowania do Wisły 1200 jest rozstrzygnięcie kwestii noclegów. Trzeba zaplanować, że spać będziemy od 3 do 6 nocy, przy czym amatorowi – jak mnie – bliżej będzie do tej drugiej wartości. Moim zdaniem zarówno decyzja o spaniu pod namiotem, jak i o wybraniu nocowania pod dachem w hostelach czy gospodarstwach agroturystycznych, mają swoje wady i zalety. Podejmując tę decyzję warto się jej później konsekwentnie trzymać od początku do końca.

Zaletą spania pod namiotem jest oczywiście większa elastyczność oraz oszczędność czasu i pieniędzy. W takim wypadku możemy sobie pozwolić na nieoddalanie się od trasy i niedokładanie kilometrów (ja np. zrobiłem ich o 100 więcej!). Spanie pod namiotem ma jednak konsekwencje mierzone w kilogramach. Bo to nie tylko namiot, materac, czy śpiwór, ale także worek lub sakwa, do kórej trzeba je upchać. Poza tym śpiąc pod namiotem w deszczowe noce trudno jest wysuszyć mokre ubrania, a to znaczy, że musimy mieć ze sobą kilka kompletów na zmianę, a w sakwie wieźć te ciężkie od wody. Spanie gdzie popadnie to także skazanie się czasem na brak alternatywy dla śniadania z menażki, a to kolejny bagaż: gaz, kuchenka, naczynia i prowiant. Można jednak świadomie wybrać ten wariant, kiedy nie nastawiamy się na rekord, a na kolejną sakwiarską przygodę. Poczucie samowystarczalności i swobody jest trudne do przecenienia.

Wybierając spanie pod dachem pojawiają się z kolei inne możliwości. Mocno odchudzony bagaż pozwala na rozważanie dużo lżejszego roweru. Podczas pierwszej edycji poznałem wspaniałą ekipę jadącą całą trasę na karbonowych gravelach i nie wyglądało, żeby czuli z tego powodu dyskomfort. Zwłaszcza, że jazda w grupie pozwala zredukować część bagażu i równomiernie się nim podzielić.

Szósty dzień okazał się krytyczny i zmęczenie coraz częściej dawało o sobie znać. Pierwszą glebę zaliczyłem w okolicach imperium Ojca Dyrektora.

Spanie pod dachem to najczęściej także ogromna szansa na gorący prysznic, kolację i śniadanie na miejscu, wysuszenie ubrań itp. Poza tym łatwiej się zregenerować po ciężkim dniu w wygodnym łóżku, niż na gołej ziemi. Ale nie ma nic za darmo: ten wariant to z pewnością kilkaset złotych więcej doliczone do kosztów wyjazdu. Zdarza się także, że wybór w okolicy jest niewielki i do noclegu trzeba dołożyć kilka kilometrów.

Ekwipunek

Mądrzejszy o tę wiedzę Wisłę 1200 edycję 2019 planuję przejechać już odrobinę inaczej.

Myślę, że tym razem wystarczy jak zabiorę:

  • 2 komplety strojów,
  • 1 dodatkową koszulkę na zmianę,
  • bluzę softshell,
  • wiatrówkę/pelerynę,
  • 3 pary skarpet,
  • t-shirt,
  • spodnie od dresu,
  • klapki,
  • kosmetyczkę: szczoteczka, mydło, pasta do zębów, krem z filtrem UV,
  • ręcznik mały,
  • buty SPD, rękawiczki, kask.

Z techniki:

  • Garmin Dakota 20 w roli nawigacji,
  • smartfon,
  • powerbank 20000 mAh,
  • 8 baterii AA,
  • ładowarkę 2xUSB + komplet kabelków,
  • lampę Cateye VOLT 400,
  • czołówkę,
  • mini kompas,
  • 2 bidony a 600 ml,
  • zestaw narzędzi Topeak.

Z części:

  • komplet klocków,
  • linkę,
  • uchwyt do przerzutki,
  • kilka ogniw łańcucha + spinki,
  • 2 dętki,
  • łatki,
  • pompkę,
  • smar.

To wszystko powiozę na mojej jeszcze nie ochrzczonej w długiej trasie Meridzie Crossway 500, tym razem bez sakw, za to z torbą na bagażniku i na kierownicy. „Obuję” ją tylko w niewiele grubsze opony z bieżnikiem, żeby poradzić sobie i z błockiem, i z piachem.

Taki mam plan. Do startu jest jednak jeszcze wiele miesięcy, są więc spore szanse na jakieś zmiany w tym ekwipunku. Jeśli macie jakieś sugestie – chętnie rozważę. Mam także nadzieję, że kilkoro z Was spotkam na trasie tego ultramaratonu 🙂

6 odpowiedzi na “Jak przetrwać Wisłę 1200: poradnik amatora cz. 1”

  1. Po starcie na „Wiśle 1200” rezygnuje w 2019 roku z sakw namiotu i całego szpeju noclegowego, czyli w sumie tak jak Ty 🙂 tyle że zamiast torby na bagaj będę jechał z frame bag’iem. Z dwóch powodów- nie potrzeba do tego bagaja wiec „urwie się” kolejny kilogram z masy a do tego będzie dużo lepszy rozkład masy na rowerze, (jadąc na sakwach dwa razy centeowalem na trasie koło z tyłu i straciłem 3 szprychy). I pomimo tego że jadę na MTB to zakładam lemondke. W samym rowerze zmienię jedynie opony z 2.3 na których jechałem na 1.9, może 2.0. i klocki na Metaliki bo żywiczne zjarałem na zjazdach 🙂

  2. Ja też jechałem załadowany jak na miesięczną wyprawę. Worki na przednim bagażniku, sakwy crosso na tyle + worek szczelny. 3 komplety strojów 2 kurteczki i wiele innych nie potrzebnych a namiot, śpiwór i karimata 🙂 masakra. tak załadowany + moje 90kg i jakoś mi szprychy nie pękały (nowe koła) ale tera tak jak Ty 2 stroje przeciwdeszczówka rękawki i nogawki, karta i trochę gotówki i jazda. Chcę poprwić wynik o 2 dni

  3. Warto przed udziałem w takiej imprezie poczytać troszkę o doświadczeniach innych. Tym bardziej jak planujesz start jako nowicjusz w tego typu evencie. Będzie part 2? Planuje start MTB i mocno się zastanawiam czy naprawdę lemondka, którą większość tak reklamuje jest niezbędna?

    1. Rady zawsze potrzebne, ale zważ, że te moje są radami amatora i niektóre traktuj z przymróżeniem oka 😉 Ale kilka drobnych porad w drugiej części pewnie podrzucę.
      Co do lemondki: ja się nie zdecyduję, choć nie wiem co tracę. Lubię jeździć „wysoko” i raczej wyprostowany, bo brzuch nisko nie puszcza 😉

  4. Wezcie pod uwagę, że w tym roku jest 2x wiecej uczestników i pewnie ze 3x wiecej chetnych do spania pod dachem, może się okazać że zwyczajnie nie bedzie miejsc.

    1. To prawda. Duża liczba uczestników robi tłok na początku trasy. Na szczęście pierwszy nocleg większość wybiera w Krakowie i okolicy, a tam jest nieźle z miejscami. Po 3 dniach grupa rozciąga się tak bardzo, że ryzyko znacznie maleje. Ale uwaga bardzo cenna, rok temu zdarzało nam się spotkać po 3-4 osoby na noclegu.

Skomentuj Malisz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.